nadchodzi czasem taki dzień, dzień w którym chcesz się poddać. nie masz ochoty na nic, każdy dzień zlewa się z poprzednim i nie widzisz żadnych perspektyw, związanych z własną przyszłością. płaczesz, wkurwiasz się, Twoja dusza i serce krzyczą oraz duszą się pod naciskiem jakże (nie)znajomych uczuć; potrzebujesz czułości, silnych dłoni, niekontrolowanych pocałunków, zwykłego przytulenia, intymności, erotyzmu... pragniesz jednej osoby.
właśnie ostatnio mam takie dni.
dzień pierwszy: płacz, tęsknota, ból spowodowany brakiem zwykłych codziennych wspólnych rzeczy. potrzeba zapewnienia, jeszcze większej ilości kocham Cię, zapuchnięte oczy rano i dziwna pustka w środku. niby lepiej, ale jednak nie.
dzień drugi: wkurwianie się, ale tylko początkowe. faza pierwsza. jednak ta złość i niechęć ustępują pragnieniom ukrytym gdzieś za sercem. godzinna, ciągnąca się cały dzień rozmowa pisana o niespełnionych wariacjach, kierującymi się tym, co każde z nas ma między nogami. chwilowe zaspokojenie, ulga, pewność wszystkiego, ale tylko na moment...
dzień trzeci, dzisiejszy: chce mi się, kurwa, ryczeć, siedzieć w domu i nie wychodzić. chcę go mieć w końcu przy sobie.
kochanie, ile dni jeszcze zostało?
jak dobrze pójdzie to 61 a nie 74...
trzymajmy się tych 61.
"nie ma większej miłości jaką mógłbym Ci dać.
tak bardzo Cię kocham."