poniedziałek, 30 listopada 2015

nie umiem już rozmawiać tak jak kiedyś. zamykam się na ludzi, którzy mnie otaczają. po części zamykam się tak odrobinkę również na niego. nie umiem być człowiekiem jakim byłam wcześniej. wszystko w końcu odeszło - ja odeszłam. zniknęłam wśród jednostajnych kroków, rozchodzących się gdzieś pomiędzy nic nieznaczącymi już myślami. czy tęsknię czasem za sobą? owszem, może czasem... ale jakoś specjalnie mi siebie nie brakuje. zaczęłam się rozwijać, realizować. pozamykałam dane drzwi, zakończyłam ostatnie rozdziały i jestem o połowę lżejsza i o jedną siódmą większa.
pogodziłam się z każdym istniejącym faktem w moim życiu. nie odrzucam żadnej możliwości tylko analizuję matematyczno-humanistycznie. zbieram pomysły i groszówki do słoika by móc odwdzięczyć się własnoręcznie za każdy prezent jaki od niego otrzymałam. dam mu kolejny kawałek mojego serducha narysowany słowami w kilku(nastu) kopertach. schowam je wraz z dziennikiem do zimowego pudełeczka i popsikam perfumami, które dostałam od niego.
masz kochanie, trzymaj i czytaj moje serce.

niedziela, 22 listopada 2015

koniec odliczania na dzień dzisiejszy. nasza cierpliwość została wynagrodzona. po prostu jesteś. a ten weekend był przedsmakiem tego co czeka nas w grudniu. jedna noc w Zakopanem to nic w porównaniu z czterema w jeszcze dalszym zakątku gór; szum białego słodkiego wina w głowie aż do momentu uśnięcia, zapach Paco Rabanny unoszący się po powierzchni pościeli, własne zmierzanie ku sobie po tak długiej rozłące...


wtorek, 17 listopada 2015

nagła zmiana planów. nie wiem czy mam się śmiać czy może płakać.
tyle czekania... i będzie go jeszcze więcej.
przyjeżdżasz w ten piątek i wyjeżdżasz w poniedziałek. sobotę i niedzielę spędzimy w Zakopanem. jednak haczykiem jest to, że następnym razem zobaczymy się kilka dni przed wigilią. to ponad połowa miesiąca straty. znacznie więcej niż zakładaliśmy. niż ja zakładałam.
a potem? co po Nowym Roku? nic nie wiadomo.
pojedziesz? zostaniesz? nic nie wiadomo. jeden telefon o tym zdecyduje.
kiedy? nie wiadomo...

niedziela, 8 listopada 2015

#22
tyle chamstwa, tyle nienawiści i tyle ostrych, krzywdzących słów jeszcze nigdy mnie nie dotknęło w tak krótkim czasie jak w ostatnich dwóch, może trzech tygodniach. przez chwilę w środku zaczęłam pękać i kruszyć się pod naporem złości tych pojedynczych wyrazów, które przekształcały się w zdania, wypowiadających przez nich osób. ale tak sobie pomyślałam, że po co to wszystko...? po co mam dawać satysfakcję innym, poprzez rozrastanie się we mnie tych cierni? muszę wytrzymać - to tylko kolejna próba.

kochanie, po co się przejmujesz innymi, skoro wiesz przecież, że masz mnie?
trzymam się tylko tej myśli. to jedno zdanie jest moją sentencją aż do matury. wierzę, że wszystko pójdzie zgodnie z naszym wstępnym wspólnym planem i że przez bardzo długi czas nie będę musiała oglądać znanych mi od czterech lat osób, kiedy wyjdę ze szkoły.
l e k k i   c h a o s. taka mała niepewność do grudnia. no bo jak to potem będzie?
wiecie, próbowałam coś naskrobać z niematerialnej rzeczywistości... tak jak kiedyś. nie udało mi się. mam wrażenie, że nie umiem już napisać czegoś odrywającego od ziemi tak jak przedtem. zamiast czegoś nowego wstawiam tutaj coś starego - z poprzedniego bloga.

---------------------

unosiłam się swobodnie w wodnej nicości. cisza spowodowana nagłym zamknięciem się lustra nad głową była kurewsko ciężka. niczego nie czułam prócz mglistego chłodu. pozwalałam szybować swojemu ciału. woda, mimo wszystko, pozwalała utrzymać mój wrak pod pewną kontrolą. choć raz mogłam poczuć się lekka. choć raz nie musiałam niczego świadomie kontrolować.
uwolniłam wszystko, co niegdyś należało do mnie. podobno. nie, na pewno, bo nie musiałam wypływać by zaczerpnąć tchu. cudze wyciskało powietrze z płuc. rozkazywało wbrew twojej woli wytrzymywać jak najdłużej. chyba dlatego, że cudze się boi. nie ważne czy będzie się je kusiło słodyczami, mówiło ciepłym głosem czy okłamywało jak małe dziecko - ono zawsze będzie się bało.
włosy melancholijnie płynęły swoimi ścieżkami. było mnie tyle ile włosów otulało moją porcelanową skórę; byłam różnej długości, różnej barwy, różnej gładkości i odcienia. były mnie tysiące. ale ona była jedna: nie różnej długości i gładkości. była jedna. identyczna jak ja ta nierealna, nierzeczywista. nigdy nie...
nagle woda się rozzłościła i przez chwilę mną miotała. otwarłam oczy i zauważyłam jego. zaburzył moją psychiczną egzystencję. nie tak od razu, nie tak nagle. minęło kilka lat zanim całkowicie go ukształtowałam, nim stał się choć w połowie rzeczywisty. ale i tak nigdy w pełni nie będzie.
coś było nie tak. wyczuwałam to. patrzył na mnie jasnymi oczami jakby chciał mi coś przekazać, ale woda mu na to nie pozwalała. powoli zaczęłam płynąć w jego stronę, gdyż przynajmniej ja mogłam mówić na tym ciemnogranatowym dnie.
w pewnym momencie coś szarpnęło mnie mocno za włosy i jednocześnie ścisnęło za gardło. poczułam, że się duszę. nie! nie! nie! przecież ja nie musiałam umieć oddychać! a jednak powietrza miałam w sobie coraz mniej.
zaczęłam płynąć w górę. nie chciałam go zostawiać... był mi teraz potrzebny. musiałam z nim porozmawiać, sztucznie go dotknąć, uśmiechnąć się. on był kimś tylko dla mnie. a chyba każdy w życiu pragnie kogoś tylko dla siebie; kogoś, kto istnieje tylko dla ciebie, jest cały twój, nie musisz się nim dzielić.
już prawie dotykałam lustra. już prawie wychylałam usta na powierzchnię.
otworzyłam oczy i je przetarłam. światło było za jasne. przed sobą ujrzałam murek od wanny i moje stopy oparte o niego. mimowolnie łzy zaczęły spływać po moich polikach.
znów mi się nie udało.