niedziela, 8 listopada 2015

#22
tyle chamstwa, tyle nienawiści i tyle ostrych, krzywdzących słów jeszcze nigdy mnie nie dotknęło w tak krótkim czasie jak w ostatnich dwóch, może trzech tygodniach. przez chwilę w środku zaczęłam pękać i kruszyć się pod naporem złości tych pojedynczych wyrazów, które przekształcały się w zdania, wypowiadających przez nich osób. ale tak sobie pomyślałam, że po co to wszystko...? po co mam dawać satysfakcję innym, poprzez rozrastanie się we mnie tych cierni? muszę wytrzymać - to tylko kolejna próba.

kochanie, po co się przejmujesz innymi, skoro wiesz przecież, że masz mnie?
trzymam się tylko tej myśli. to jedno zdanie jest moją sentencją aż do matury. wierzę, że wszystko pójdzie zgodnie z naszym wstępnym wspólnym planem i że przez bardzo długi czas nie będę musiała oglądać znanych mi od czterech lat osób, kiedy wyjdę ze szkoły.
l e k k i   c h a o s. taka mała niepewność do grudnia. no bo jak to potem będzie?
wiecie, próbowałam coś naskrobać z niematerialnej rzeczywistości... tak jak kiedyś. nie udało mi się. mam wrażenie, że nie umiem już napisać czegoś odrywającego od ziemi tak jak przedtem. zamiast czegoś nowego wstawiam tutaj coś starego - z poprzedniego bloga.

---------------------

unosiłam się swobodnie w wodnej nicości. cisza spowodowana nagłym zamknięciem się lustra nad głową była kurewsko ciężka. niczego nie czułam prócz mglistego chłodu. pozwalałam szybować swojemu ciału. woda, mimo wszystko, pozwalała utrzymać mój wrak pod pewną kontrolą. choć raz mogłam poczuć się lekka. choć raz nie musiałam niczego świadomie kontrolować.
uwolniłam wszystko, co niegdyś należało do mnie. podobno. nie, na pewno, bo nie musiałam wypływać by zaczerpnąć tchu. cudze wyciskało powietrze z płuc. rozkazywało wbrew twojej woli wytrzymywać jak najdłużej. chyba dlatego, że cudze się boi. nie ważne czy będzie się je kusiło słodyczami, mówiło ciepłym głosem czy okłamywało jak małe dziecko - ono zawsze będzie się bało.
włosy melancholijnie płynęły swoimi ścieżkami. było mnie tyle ile włosów otulało moją porcelanową skórę; byłam różnej długości, różnej barwy, różnej gładkości i odcienia. były mnie tysiące. ale ona była jedna: nie różnej długości i gładkości. była jedna. identyczna jak ja ta nierealna, nierzeczywista. nigdy nie...
nagle woda się rozzłościła i przez chwilę mną miotała. otwarłam oczy i zauważyłam jego. zaburzył moją psychiczną egzystencję. nie tak od razu, nie tak nagle. minęło kilka lat zanim całkowicie go ukształtowałam, nim stał się choć w połowie rzeczywisty. ale i tak nigdy w pełni nie będzie.
coś było nie tak. wyczuwałam to. patrzył na mnie jasnymi oczami jakby chciał mi coś przekazać, ale woda mu na to nie pozwalała. powoli zaczęłam płynąć w jego stronę, gdyż przynajmniej ja mogłam mówić na tym ciemnogranatowym dnie.
w pewnym momencie coś szarpnęło mnie mocno za włosy i jednocześnie ścisnęło za gardło. poczułam, że się duszę. nie! nie! nie! przecież ja nie musiałam umieć oddychać! a jednak powietrza miałam w sobie coraz mniej.
zaczęłam płynąć w górę. nie chciałam go zostawiać... był mi teraz potrzebny. musiałam z nim porozmawiać, sztucznie go dotknąć, uśmiechnąć się. on był kimś tylko dla mnie. a chyba każdy w życiu pragnie kogoś tylko dla siebie; kogoś, kto istnieje tylko dla ciebie, jest cały twój, nie musisz się nim dzielić.
już prawie dotykałam lustra. już prawie wychylałam usta na powierzchnię.
otworzyłam oczy i je przetarłam. światło było za jasne. przed sobą ujrzałam murek od wanny i moje stopy oparte o niego. mimowolnie łzy zaczęły spływać po moich polikach.
znów mi się nie udało.